TIBETE LIVRE JÁ!!!

niedziela, 16 października 2011

Jest dobrze. Chyba.

No prosze, minelo pare dni, a ja jestem w podejrzanie dobrym nastroju. Oczywiscie, to wiaze sie z faktem, ze mam przedluzony weekend i nie musze isc jutro do mojej nielubianej pracy. Nastawilam sie pozytywnie i raczej agresywnie do wyzwan i do przyszlosci. Paradoksalnie, czuje, ze jak nie teraz to nigdy. Ze jesli pozwole sie kontrolowac przez negatywne emocje, to serio zle na tym wyjde. I poki co mam sile. Jestem z natury bardzo uparta, wiec jak sie zapre, to koniec spiewki.
Podjelam pare decyzji, ktore powinny wplynac dobrze na wszystko, czym bede sie zajmowac. A mianowicie:
1. Nastrajam sie pozytywnie do przyszlosci, zadnego biadolenia, ze kasy nie ma, ze ciulato. Koniec. Zamiast narzekac - dzialam.
2. W ramach punktu 2 przygotowuje sie (samodzielnie!) do zdania egzaminu CAE. W koncu musze miec jakis papier na moj angielski. Kwestia kiedy zdaje, wyjasni sie w trakcie calego procesu.
3. Szukam nowej pracy. Takiej, ktora bedzie mi sprawiala przyjemnosc. Zadnych sklepow, produktow luksusowych czy prowizji. Nie bede marnowac zycia na zaslepionych pieniedzmi ludzi.
4. Jestem lepsza zona. Wspieram, dodaje otuchy, a nie narzekam jak jakas zmierzla baba podczas menopauzy. Moja lepsza polowa to prawdziwy skarb. Szczegolnie, jesli wezmie sie pod uwage miejsce, w ktorym mieszkamy... (W ramach wyjasnienia: kraj tropikalny, slynacy z "goracych" lovelasow i lovelasek, zmieniajacych partnerow niczym skarpetki...)
5. Tworze. Niezdarnie, ale tworze. Daje upust swoim emocjom. Tu na blogu, piszac, rysujac. Wszystko jedno.

No. To porzadzilam, cholera. Bedzie dobrze. A teraz poslucham sobie polskiego hiphopu i napije chilijskiego wina. Oh yes, because we fuckin´can...



Brak komentarzy: